Grupa entuzjastów historii próbuje odnaleźć zaginione w czasie wojny dokumenty jednej z najważniejszych polskich konspiracji, której tradycje sięgają czasów zaborów.
Z WALDEMAREM STOPCZYŃSKIM ROZMAWIA SEBASTIAN PAWLINA
Waldemar Stopczyński, nauczyciel języka polskiego i wychowawca, prezes Stowarzyszenia im. Bolesława Srockiego, Nauczyciel Pomorza 2013, autor książki „W kręgu Bolesława Srockiego”, współautor projektu internetowego kalendarzyk44.pl.
Sebastian Pawlina: Jak się odkrywa tajemnicę?
Waldemar Stopczyński: Przypadkowo. Kilka miesięcy temu w Bibliotece Narodowej przeglądałem zbiór należący do Stefana Szwedowskiego, syndykalisty, uczestnika Powstania Warszawskiego. Tysiące stron. Pierwsze wrażenie: chaos. Tam jest wszystko. Dokumenty z 1910, 1913 r., z czasów okupacji, korespondencja powojenna. Olbrzymi zbiór, trudny do ogarnięcia. Strona po stronie to fotografowałem i w domu porządkowałem. Wtedy natknąłem się na pierwszą informację, krótką, o zaginionych w czasie wojny materiałach Związku Syndykalistów Polskich.
W punkcie pierwszym tej niewielkiej kartki pojawia się informacja, że archiwum Związku Młodzieży Polskiej „Zet” i kilku innych organizacji, zostało złożone w podziemiach Uniwersytetu Warszawskiego przez śp. Małżonków Poniatowskich w październiku 1939 r.
Była też druga część archiwum, opiekował się nią Tomasz Piskorski, ale spłonęła na Nowym Zjeździe w sierpniu 1944 r.
Informacja o ukrytym przez Poniatowskich archiwum jest tak ważna?
– Nie, to wiadomo od dawna, ale dotąd nikt nie wiedział, gdzie się znajduje.
Ale z tej notatki też to nie wynika. Uniwersytet zajmuje olbrzymi obszar, te dokumenty mogą być wszędzie.
– Dlatego niemniej ważną informacją jest to, kto je ukrył. Zacząłem szukać, co to za Poniatowscy. Wiedziałem jedynie, że chodzi o Stanisława i Janinę. I znalazłem informację, że był taki profesor etnologii na UW. W książce telefonicznej z 1939 r. znalazłem spis telefonów uczelni i okazało się, że katedra etnologii mieściła się w pałacu Staszica na Nowym Świecie. Pomyślałem, że Poniatowscy mogli ukryć archiwum tam, gdzie on pracował. To najpewniejsze miejsce.
Nie zostawili żadnych śladów, nikomu nie powiedzieli o miejscu ukrycia?
– Archiwum przed wojną znajdowało się pod opieką Szwedowskiego. Jako prominentny działacz syndykalistyczny, ale też Polskiego Związku Zachodniego, miał on świadomość, że jest na niemieckich listach proskrypcyjnych. I po wrześniu 1939 r., kiedy wrócił do Warszawy, od razu się zakonspirował, nie wrócił do mieszkania na ul. Nowogrodzkiej. Przewidując, że Niemcy wejdą tam, poprosił Czesława Nussbauma, również działacza syndykalistycznego, o wyniesienie archiwum z jego mieszkania, co stało się w październiku 1939 r.
Jak znalazło się w rękach Poniatowskich?
– Najpierw zostało przekazane do pałacu Staszica. Ale jak pisał Szwedowski i to miejsce okazało się niepewne, wobec czego trafiło w ręce ludzi sprawdzonych, Stanisława i Janiny, którzy wraz z zaufanym woźnym zamurowali je w podziemiach UW. Niestety Janina Poniatowska zachorowała na raka i zmarła w 1943 r., a Stanisław został aresztowany, zmarł w obozie w 1945 r. Próby odnalezienia woźnego nie udały się.
Szwedowski nie wiedział, gdzie Poniatowscy ukryli archiwum?
– Gdyby tak było, to by napisał, „szukałem w pałacu Staszica, szukałem tu i tam”. Uznano chyba, że jeśli trzy osoby wiedzą coś, to informacja nie umrze – i przeliczono się. Szukał archiwum w styczniu 1945 r., razem z siostrą Janiny, Zofią Lubecką, ale nie znalazł.
Ale zostało wystarczająco dużo śladów, żeby szukać go w 2018 r. Tylko, że nie rozumiem, po co. Kogo dzisiaj interesuje „Zet”?
– Trudno żeby kogoś interesował, skoro mało kto o nim wie. Niedawno rozmawiałem ze starszą osobą o ZMP „Zet”, to się obruszyła: „co mi pan tu przypomina PRL-owskie czasy”. Ale to, że dzisiaj tak mało się mówi o „Zecie”, wynika z charakteru tej organizacji. To była konspiracja. Nigdy nie występowała w sądzie, nie rejestrowała się jako żaden podmiot. Pełna tajemnica.
„Zet” powstał 28 listopada 1886 r. w kamienicy na rogu ul. Brackiej i placu Trzech Krzyży. W spotkaniu wzięło udział 5-6 osób. Postanowiły założyć organizację obejmującą wpływami młodzież wszystkich trzech zaborów. Jej znaczenie wynika z faktu, że wychowała pokolenie ludzi, którzy odzyskiwali niepodległość.
Wielkie słowa.
– Ale prawdziwe. Wielu zetowców znajdziemy w Pierwszej Kadrowej, później w 1. Brygadzie. Część zginęła. Ci co przeżyli działali dalej. I to długo. Jan Stanisław Jankowski, w czasie okupacji Delegat Rządu RP na Kraj, był zetowcem. Szukamy archiwum jednej z najważniejszych, jeśli nie najważniejszej organizacji kształcącej młodzież, która w 1918 r. odzyskiwała niepodległość.
W pierwszych dniach listopada 1918 r. Związek Młodzieży Polskiej wprawdzie się rozwiązał, ale fikcyjnie. Zawiązał się na nowo jako Związek Patriotyczny, ograniczony ilościowo do około 300 osób. Z „Zetu” wywodzili się m.in.: Eugeniusz Kwiatkowski, Gustaw Orlicz-Dreszer, Tadeusz Pełczyński, Michał Grażyński, Władysław Raczkiewicz, Melchior Wańkowicz. Z mniej znanych postaci – Bolesław Srocki, który w czasie II wojny światowej stał się wychowawcą nawiązującej do „Zetu” organizacji „Pet”, z której wywodzi się środowisko późniejszego batalionu „Parasol”.
Czyli ludzie, którzy przeprowadzili zamachy na Franza Kutscherę czy Wilhelma Koppego, byli kontynuatorami tradycji „Zetu”?
– Tak.
Jak daleko można szukać śladów tej organizacji w naszej historii?
– To środowisko zostało przetrzebione podczas wojny. Na emigracji można szukać jego kontynuacji aż do lat 90., co sprawia, że „Zetem” da się opowiedzieć przeszło 100 lat historii Polski. Ale w kraju ta opowieść kończy się wraz z początkiem okresu stalinowskiego, choć niektórzy zetowcy próbowali jeszcze coś robić. Zdzisław Lechnicki, prezes Związku Naprawy Rzeczpospolitej, wielka szycha okresu międzywojennego, posiadacz ziemski, zaczął pracować w Państwowych Nieruchomościach Ziemskich, które później przekształciły się w PGR-y.
Pracował w firmie, która odebrała mu majątek?
– W pamiętnikach pisał, że był tam po to, żeby ta reforma miała sens. Tak samo Srocki, który napisał deklarację założycielską Wolności i Niezawisłości, ale w jej zapisy nie wierzył. Wyszedł z konspiracji i zatrudnił się w Biurze Odbudowy Stolicy, a potem na Politechnice Gdańskiej. Próbował jakoś żyć, a jednocześnie robić coś dla kraju.
Idealista.
– Z tego wynikała siła „Zetu”. Jego członkowie próbowali wprowadzić etykę do polityki. Być może byli naiwni, ale nawet kiedy doszło w organizacji do podziału na nurt socjalistyczny i endecki, z Romanem Dmowskim na czele, to w chwili próby potrafili stanąć ponad partykularyzmami partyjnymi i odwołując się do wspólnych ideałów zetowych działać dla wspólnej sprawy. Tak było z powstaniem w 1918 r. Straży Kresowej, która miała walczyć o przyłączenie dawnych polskich ziem na wschodzie do odradzającego się kraju. Mimo podziałów potrafili ze sobą rozmawiać.
Podkreślanie tego dziś może mieć największe znaczenie w czasie poszukiwań archiwum „Zetu”.
– Oczywiście. Dla nas, organizatorów tej akcji, to jest najważniejsze. Archiwum może i nie odnajdziemy. Ale cel jaki sobie postawiliśmy sprawia, że bez względu na efekt końcowy już wygraliśmy. Dla mnie jako nauczyciela najważniejszym dziedzictwem „Zetu” jest walor wychowawczy. Bo „Zet” był od początku istnienia organizacją samokształceniową, stawiającą na edukację bez indoktrynacji. Zachował się dokument z 1912 r. – wnioski ze zjazdu zetowego, w którym zaniepokojeni uczestnicy stwierdzają, że młodzież jest tak podzielona na socjalistyczną i endecką, że uniemożliwia to współpracę. Szukano sposobu, żeby temu zaradzić.
I nie wyszło.
– Nie wyszło. Ale istotny był sam zamysł żeby ludzie byli krytyczni, skłonni do wcielania swoich ideałów w życie, żeby działali na rzecz dobra wspólnego. A jaką drogę polityczną wybiorą, to ich autonomiczna decyzja. Zetowcy chcieli wychowywać ludzi, którym nie jest wszystko jedno, ale bez politycznej indoktrynacji, bo ta w szkole jest wielkim zagrożeniem. Tego dotyczy jedno z najważniejszych haseł „Zetu”: „Swoboda w myśleniu, karność w działaniu”. Te dwa pozornie wykluczające się pojęcia, są spójne.
Czyli szukacie archiwum organizacji, która stanowi korzenie polskiej inteligencji politycznej w czasach II RP?
– Tak. To archiwum ma nam pomóc lepiej zrozumieć ważny fragment naszej historię. Ale ważniejsze z naszego punktu widzenia jest przypominanie tej tradycji, tego wypartego ze świadomości dziedzictwa historycznego, które może sporo wytłumaczyć z tego, co dzieje się dzisiaj. Jesteśmy dziedzicami Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, ale kompletnie nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Są konkretne plany akcji?
– Już zaangażowało się w nią kilka instytucji. Stowarzyszenie im. Bolesława Srockiego, Stowarzyszenie In Gremio i prowadzona przez nie szkoła podstawowa w Gdyni, Akademia Dobrej Edukacji w Warszawie, Archiwum PAN, Politechnika Gdańska. Będziemy przeszukiwać podziemia pałacu Staszica. Chcemy też zaangażować uczniów. Będziemy przyjeżdżać z nimi do Warszawy, zabierać do bibliotek i archiwów, żeby zobaczyli np. zbiory Szwedowskiego. Już teraz część materiałów posiadamy dzięki pracy młodzieży. Co innego opowiedzieć o tym, a co innego pokazać. Chcemy też przypomnieć ludzi. Pójdziemy więc na Stare Powązki na grób Poniatowskich. Może uda nam się odnaleźć woźnego? Nie wiem, ale na pewno spróbujemy.
0 komentarzy